Ta Ewangelia – o faryzeuszu i celniku w świątyni – bije chyba wszelkie rekordy duchowego oporu i sprzeciwu, wynikającego z naszych ludzkich nawyków w sposobie myślenia. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że dobre czyny są najważniejsze, że świadczą o wartości człowieka, że człowiek ma prawo do dumy ze swego szlachetnego życia i postępowania. Natomiast grzesznik, a przynajmniej jego grzechy, powinny być potępione i przykładnie ukarane. Tym bardziej jesteśmy pewni swego, że przecież pamiętamy, że Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za zło karze, a za dobro wynagradza.
Tymczasem w dzisiejszej Ewangelii następuje jakby odwrócenie wartości: to grzesznik znajduje uznanie u Boga, a porządny faryzeusz nie. Dołącza w ten sposób do grona gorliwych robotników w winnicy, do starszego brata syna marnotrawnego i wielu innych, którzy tak się starali, a jednak rację Bóg przyznał nie im, lecz tym gorszym. Czyżby więc zło popłacało bardziej niż dobro?
Na pewno nie! Zresztą w tej przypowieści Bóg wcale nie ocenia uczynków, lecz postawę na modlitwie, czyli postawę wobec Boga. Co nagannego było w tej postawie w przypadku faryzeusza, a za co został wywyższony celnik? Właśnie to, gdzie i w czym każdy z nich szukał racji i potwierdzenia swej wartości, w czym pokładał nadzieję.
Faryzeusz widział ją w sobie samym, w swoim nienagannym postępowaniu. Właściwie Bóg był mu do zbawienia niepotrzebny, chyba że jako świadek jego doskonałości: miał jedynie stwierdzić bezgrzeszność faryzeusza, zachwycić się jego pobożnością i wskazać mu należne miejsce w Królestwie niebieskim. Faryzeusz polegał na własnych zasługach, a nie na Bogu. A skoro tak, to uważał, że wszyscy żyjący poniżej jego poziomu, są godni pogardy. I dlatego nie chciał zaakceptować innych. Swoją drogą, ciekawe, czy zaakceptowałby ludzi jeszcze lepszych od siebie, czy też znalazłby jakiś pretekst, aby ich zdeklasyfikować.
Co innego celnik. On nie żywił żadnych złudzeń odnośnie swojej sytuacji. Na pewno wiedział, że była ona naganna i że na sprawiedliwym sądzie Bożym nie ma żadnych szans. Dlatego też nie liczył na sprawiedliwość, lecz wolał uciec się do miłosierdzia. Nie było w tym jednak wyrachowania ani premedytacji, za to dobra znajomość Boga. Celnik wiedział, że między nim, a Bogiem zawsze będzie istniała nieprzebyta przepaść, nieskończony dystans, którego sam nigdy nie pokona. I dlatego wolał tę sprawę pozostawić Bogu. Skoro on nie może dostać się do Boga, wobec tego niech Bóg sam weźmie go do siebie. I całą swoją uwagę i siły skupił na tej właśnie prośbie: bądź litościw mnie grzesznemu!
A Bóg lubi takie prośby, jeśli wyrastają z postawy autentyzmu, pokory i zaufania. I wcale nie musi to oznaczać, że teraz wolno już sobie spokojnie grzeszyć, byle tylko co jakiś czas pokornie okazać skruchę. Chodzi o to, żeby wiedzieć, w czym możemy upatrywać szansę zbawienia: w sobie, czy w Bogu. Do zbawienia nie wystarczy być tylko dobrym, choćby i najlepszym, człowiekiem. Kto ufa i stawia na siebie, otrzyma to, na co go stać, a wiemy, że w skali wieczności jest to niewiele. Kto postawi na Boga, może być pewien Jego miłosierdzia i dlatego powinien czuć się zobowiązany do przemiany swego życia, aby okazać wdzięczność i szacunek miłosiernemu Bogu.
Jak wiele wniosków powinniśmy stąd wyciągnąć dla siebie! Ile się nauczyć! Bowiem nie tyle ważne jest to, co my zrobimy dla Boga, ile to, co Bóg zrobi dla nas. I na to powinniśmy liczyć. A w modlitwie uznać, że sami nic nie możemy uczynić i że potrzebujemy Boga.
Ks. Mariusz Pohl