Pomimo, że uczniowie dobrze już wiedzieli o Zmartwychwstaniu Jezusa, o Jego zwycięstwie, to jednak nie bardzo wiedzieli, co z tego wynika, co dalej robić. Ten pomysł z nocnym połowem ryb był chyba bardziej ucieczką od nudów, bez większego przekonania podjętą próbą powrotu do starego zawodu, aniżeli jakimś konstruktywnym i celowym działaniem. Nie ma się zresztą co dziwić. Po śmierci i nieoczekiwanym Zmartwychwstaniu Jezusa, uczniowie byli wystarczająco wytrąceni z równowagi, żeby nie wiedzieć, co robić. Przez ostatnie trzy lata przyzwyczaili się, że Jezus myślał za nich, że On planował i organizował całe ich życie i codzienne zajęcia. Teraz zostali sami. Co prawda widzieli kilka razy żywego Chrystusa, ale widzieli Go inaczej, niż przed tym tragicznym piątkiem. Teraz był On tak jakby nie z tego świata, nie do życia, bardziej chyba do podziwiania, niż do wspólnego przebywania.

Nic więc dziwnego, że aby uciec od tych natrętnych myśli i pytań, Piotr postanowił wypłynąć na połów. I znów – jak na początku znajomości z Jezusem – przez całą noc nic nie ułowili. O świcie pojawił się jakiś gość: najpierw zapytał o jedzenie, potem kazał zarzucić sieci. Po chwili były pełne ryb. Jan pierwszy rozpoznał Jezusa, ale w działaniu zareagował pierwszy Piotr. Nie wahając się porwał ubranie i rzucił się do wody, by wpław przypłynąć do Jezusa. Ryby się już nie liczyły, bo Piotr nie był już rybakiem. On chciał żyć i pracować dla Jezusa, a nie dla ryb.

Jednakże Jezus pokazał, że trzeba umieć zatroszczyć się o wszystko: zarówno o potrzeby ciała, jak i duszy. Przy ognisku był już przygotowany skromny posiłek – bardziej na zachętę i dobry początek, niż do nasycenia się. Ale zaraz potem Piotr doniósł świeżych ryb i można już było się porządnie najeść.

Jednakże to wczesne śniadanie z Jezusem było tylko wstępem do tego, co najważniejsze. Po śniadaniu, gdy uczniowie oswoili się z obecnością Jezusa, padło decydujące pytanie i odpowiedź, dotycząca podstawowego problemu – co dalej. Miało to zależeć od postawy Piotra, a w nim – całego Kościoła. Najważniejsza w tym była miłość. Jezus nie pytał, czy uczniowie są gotowi, czy chcą, czy wiedzą co i czy potrafią. Zapytał ich – w osobie Piotra – czy kochają.

Bo to jest najważniejsze. Zdolności mają nie wszyscy, specjalistyczne studia też, ale kochać może każdy. A gdy ktoś naprawdę kocha, wtedy i odkryje w sobie zdolności, i podejmie studia, i zrobi wszystko, co potrzeba, by sprostać zadaniom, jakie stawia przed nami miłość. Miłość bowiem musi wyrazić się w czynie. Nie jest ona abstrakcyjnym i oderwanym od życia uczuciem, lecz postawą konkretnej służby, gotowością do poświęcenia się i podjęcia tego wszystkiego, co będzie akurat potrzebne. Miłość jest dynamiczną siłą, umożliwiającą robienie tego, co w danym momencie jest najwłaściwsze.

I to powinna być podstawowa dyspozycja każdego, kto chce służyć Bogu i Kościołowi. Nie jest zrazu ważne, czy ktoś, kto chce być księdzem, umie mówić kazania: jeśli kocha, to się na pewno nauczy. Nie jest ważne, czy narzeczona umie gotować: jeśli kocha, do ślubu zdąży się już opanować kilka dań. Miłość pozwala człowiekowi być elastycznym i dyspozycyjnym. Ale do takiej miłości trzeba dojrzeć. A zanim to nastąpi, człowiek nieraz długo musi się zmagać ze sobą, swoim egoizmem, wygodnictwem, pychą i miłością własną. Miłość to sztuka ciągłego uczenia się, jak kochać.

I dlatego nie musimy być od razu w pełni doskonali, musimy tylko chcieć się uczyć kochać. Jezus nas poprowadzi, jeśli zechcemy pójść za Nim. Nawet tam, dokąd dziś jeszcze nie chcemy.

Ks. Mariusz Pohl